Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści i śmiać się tryumfująco, że przepowiednie jego sprawdziły się w części.
Mijali stacyę za stacyą. Ezop nie ruszał się wcale; ma kilka numerów gazet w kącie na sofie i książkę Bernheima w żółtéj okładce, z czerwonym napisem: Suggestion mentale; do czytania się nie zabiera, nadsłuchuje, czeka na lada szmer, podnosi głowę — szmer cichnie, Ezop daléj patrzy w okno z pozorną obojętnością.
Dzień był dżdżysty, okna potniały co chwila. W wagonie dawał się czuć chłód jesienny. Droga przerzynała dolinę, zżółkłą trawą pokrytą; gdzieniegdzie drzemały jeziorka, błota, brzeźniak ogołocony z liści, szereg chat bez kominów; na pastwisku przy drodze krowy i bosa dziatwa w siermięgach spozierały ciekawie na przebiegający pociąg. Miejscami wysokie nasypy zasłaniały okna; las rzadki, z brzóz, jodeł i sosen, zakrywał widnokrąg; szerokie przestrzenie ze spróchniałemi pniami świadczyły o puszczach, które teraz tylko w bajkach istnieją.
Na stacyach ruch większy; prawie na każdéj czeka kilku żydków z tłumokami, szlachcic w długiéj, brązowéj burce, parę zafrasowanych kobiet i kupka żołnierzy. Wagony pochłaniają gromadkę za gromadką, lokomotywa pędzi daléj. Krajobraz wciąż jednostajnie wygląda. Wilgotny chłód przejmował coraz bardziéj.
Jegomość w czapeczce kilkakrotnie zażył po parę kieliszków rozgrzewających kropel, p. Nina otuliła się staranniéj rotundą, Ezop uderza zlekka kolanem o kolano. Nie ma na sobie zimowych flaneli; Magda, jedyna gospodyni i opiekunka, zapomniała ich włożyć do tłu-