Przejdź do zawartości

Strona:PL Sand - Ostatnia z Aldinich.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

płaszczem, nie ocierając się o nikogo i czekałem na pojawienie się donny.
Nie czekałem długo. Ukazała mi się piękna Sila i wskazała mi okiem grupę drzew. W szybkiem a rozumnem spojrzeniu dziewczyny był jakiś smutek, który tknął mi w serce. Podszedłem pod drzewa, gdzie spostrzegłem smagłą postać, utopioną w cieniu.
Signora okryta była wielkim kwefem czarnym, który ręką przez kilka chwil przytrzymywała u twarzy. Nie mówiła nic do mnie, lecz schylała głowę, jakby słuchała opodal cichej mszy, która już się odbywała w kościele; ale mimo usiłowań okazania się spokojną, widziałem, że łono jej było uciśnione i mimo zuchwalstwa, zdejmowało ją przerażenie.
Nie śmiałem uspokajać jej czułemi słowy, wiedziałem bowiem skłonność jej do odpowiedzi ironicznych, a nie domyślałem się, jaki przybierze ze mną ton w tych delikatnych okolicznościach.
Rozumiałem tylko, że im bardziej ona naraża się dla mnie, tem uleglejszym i poważniejszym okazywać się powinienem. Przy takim charakterze, jak jej, bezwstyd doznałby natychmiast wzgardliwej odprawy.
Czułem jednak, że muszę pierwszy przerwać milczenie i dość niezgrabnie podziękowałem jej za łaskę tej schadzki. Nieśmiałość moja dodała jej odwagi. Zlekka uchyliła zasłony i oparta o drzewo,