Strona:PL Sand - Joanna.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
115

wielka ciekawych i płaczków szła za nimi. Proboszcz szedł na samym ostatku, aby napędzać ociągających się i samolubców, i gromadzić konewki, rzecz najpotrzebniejsza i najrzadsza na wsi w podobnych okolicznościach. Noc coraz bardziéj się zbliżała, coraz ciemniéj się robiło, a w miarę jak się przednie czaty zbliżały do miejsca nieszczęsnego wypadku, ogromny snop płomieni pryskający z palącéj się chaty, którym wiatr z wściekłością kołysał, aż za nadto usprawiedliwiał powszechne krzyki: już za późno! już za późno! które Wilhelm i Marsillat za każdym krokiem w koło siebie powtarzane słyszeli. Nakoniec przybyli zadyszani i potem okryci; zdziwieni, że ich Joanna tak daleko wyprzedzić mogła; spodziewali się bowiem na drodze ją napotkać, ale ją nigdzie nie zdybali.
Kobiéty mieszkające w chatach rozrzuconych w sąsiedztwie już się były zgromadziły koło ognia, i niby boginki niemogące nic wskórać przeciwko władzy wyższego ducha, wysilały się w próżnych zaklęciach i krzykach przeraźliwych. Kilku wieśniaków którzy się wraz z niemi tam znajdowali, pomagało Wielkiéj-Gocie gwałtem wyprowadzić z stajni kozy i owce, które, przerażone i ogłupiałe, jak to z temi źwiérzętami zwykle się zdarza w podobnych okolicznościach, ani ruszyć się z miejsca nie chciały. Tę część chaty ogień jeszcze nie był zajął, ale dach głównéj części domu padał w żarzących iskrach na około stojących ludzi, a oczekując blizkiego zapadnięcia się téj płonącéj kupy, nikt się nie śmiał narazić na niebezpieczeństwo wejścia na dach sąsiedni, aby go od owego płonącego oddzielić. Jeden tylko Marsillat w swój topór uzbrojony na to się odwa-