Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest, panie doktorze, za serem — odpowiedziałem.
— Wyśmienicie, Kubo! — rzekł doktór. — Zobaczno, jak to pomyślnie się składa, że właśnie mam słabość do sera. Widziałeś moją tabakierę?... Spewnością. Ale nigdy nie widziałeś, bym zażywał tabakę. Powód w tem, że w tabakierze noszę zawsze kawałek parmezanu... smacznego sera, wyrabianego we Włoszech. Ofiaruję go Benjaminowi Gunnowi.
Nim zasiedliśmy do wieczerzy, zagrzebaliśmy w piasku zwłoki starego Tomasza i z obnażonemi pomimo wiatru głowami czas jakiś staliśmy w milczeniu nad jego mogiłą. Zebraliśmy stos jedliny, nie zaspokoiło to jednakże kapitana: potrząsnął głową i zapowiedział, że jutro musimy nieco gorliwiej zakrzątnąć się koło tej pracy. Gdy spożyliśmy porcję mięsa i zakropili ją szklanką tęgiego grogu, trzej wodzowie zebrali się w kącie na naradę.
Niebardzo ponoś starczyło im konceptu co do dalszego działania. Zapasy były tak szczupłe, że głód mógł nas zmusić po poddania się, zanimby nadeszła odsiecz. Zgodzono się jednak, że jedyną deską ratunku będzie strzelanie bez pardonu do opryszków, póki nie zwiną swej bandery, albo nie uciekną wraz z Hispaniolą. Z dziewiętnastu liczba ich uszczupliła się do piętnastu, dwóch odniosło rany, jeden zaś — ów trafiony koło działa — o ile nie zabity, był przynajmniej ciężko raniony. Każdej chwili mogliśmy uderzyć na nich i przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności wyszlibyśmy cało z potyczki. Ponadto mieliśmy dwóch możnych sprzymierzeńców: rum i klimat.
Co się tyczy pierwszego z nich, to choć byliśmy oddaleni przeszło pół mili, słyszeliśmy jednak wrzaski