Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żał pod ścianą, nieruchomy i ostygły, spowinięty w sztandar Wielkiej Brytanji...
Gdyby nam pozwolono siedzieć z założonemi rękoma, rychłobyśmy wpadli w czarną melancholję. Ale kapitan Smollett nie znosił bezczynności. Zwołał całą drużynę i podzielił nas na dwie zmiany warty: na jedną przeznaczył doktora, Graya i mnie, a na drugą dziedzica, Huntera i Joyce’a. Aczkolwiek byliśmy znużeni, dwóch wyprawiło się po jedlinę, dwaj drudzy zajęli się kopaniem grobu dla Redrutha, doktór awansował na kucharza, ja stanąłem na posterunku przy drzwiach, a kapitan osobiście przechodził od jednego do drugiego, dodając otuchy i przykładając ręki, gdzie tego zaszła potrzeba.
Od czasu do czasu doktór podchodził do drzwi, aby zaczerpnąć nieco powietrza i dać wytchnienie oczom, które z czadu i swędu wyłaziły mu niemal nawierzch, a ilekroć podszedł, zawsze rzucił mi jakieś słówko, naprzykład:
— Ten Smollett to człowiek lepszy ode mnie. Nie mówię tego na wiatr, mój Kubusiu!
To znów podszedł i przez chwilę milczał, poczem przechylił głowę, spojrzał na mnie i zagadnął:
— Czy ten Benjamin Gunn jest pewnym człowiekiem?
— Nie wiem, panie doktorze — odrzekłem. — Nie mam pewności, czy jest on zdrów na umyśle.
— Rozproszę twą niepewność i powiem ci, że jest on zdrów — zapewnił mnie doktór. — Człowiek, który przebył trzy lata na bezludnej wyspie, gryząc palce z rozpaczy, nie może wydawać się człowiekiem do rzeczy, jak jeden z nas; nie leży to w naturze ludzkiej. Wszak mówił ci, że tęskni za serem?