Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i już przez trzy lata nie rozmawiałem z żadną chrześcijańską duszą.
Mogłem teraz przypatrzeć się, że był to biały człowiek, jak ja, a nawet rysy miał dość przystojne. Skóra, gdzie przeglądała, była spalona od słońca, wargi miał niemal czarne, a jego jasne oczy wprost niesamowicie odbijały od sciemniałego lica. Nigdy w życiu nie widziałem ani sobie nie wyobrażałem podobnego obdartusa. Był odziany w strzępy starego płótna żaglowego i zetlałego ubrania żeglarskiego, a ta niezwykła łatanina trzymała się razem jedynie dzięki kombinacji najróżnorodniejszych i niezgadzających się z sobą wiązadeł, mosiężnych guzików, małych patyczków i okrawków zasmolonego powroza. Na lędźwiach miał stary pas skórzany z mosiężną sprzążką, który był jedyną niezestrzępioną rzeczą w całem jego odzieniu...
— Trzy lata! — zawołałem. — Czy jesteś rozbitkiem?
— Nie, przyjacielu, — odrzekł — maroonem.
Słyszałem już dawniej to słowo i wiedziałem, że oznacza rodzaj strasznej kary, dość pospolitej wśród korsarzy, a polegającej na tem, że winowajcę wysadza się na pustej i ustronnej wyspie z garstką prochu i kul i pozostawia się go tam samotnego.
— Zesłany jestem od trzech lat — mówił w dalszym ciągu ów człowiek — żywiłem się dziczyzną, jagodami i ostrygami. Myślę, że człowiek, gdziekolwiek się znajdzie, potrafi się wyżywić jako tako. Jednakże, mój przyjacielu, zacniło mi się już za strawą chrześcijańską. Może masz przypadkiem przy sobie kawałek sera? Nie? Och w ciągu wielu długich nocy śniłem o serze... zwłaszcza o zapiekanym serze... i ocknąwszy się, znajdowałem się znów tutaj...