Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O ile uda mi się kiedykolwiek dostać znów na okręt, będziesz miał sera po samo gardło — powiedziałem.
Przez ten cały czas obmacywał materjał mej kurtki, gładził moje ręce, przypatrywał się moim trzewikom i wogóle w przestankach mowy okazywał dziecinną radość z obecności pokrewnego sobie stworzenia. Atoli podczas mych słów końcowych wyprostował się, jakby się czegoś przeraził, — i spojrzał przebiegle.
— Jeżeli uda ci się kiedykolwiek dostać na okręt? — powtórzył. — Tak powiedziałeś? Cóż to, któż ci stoi na zawadzie?
— Nie ty, ma się rozumieć — uspokajałem go.
— Masz rację! — zawołał. — No, a teraz ty... jak się nazywasz, kamracie?
— Kuba — odpowiedziałem.
— Kuba, Kuba! — powtarzał, widocznie bardzo zadowolony. — A więc dobrze, Kubusiu, wiedz, że prowadziłem życie tak straszne, że zapłonisz się, gdy usłyszysz o niem! Ale ty, na ten przykład, patrząc na mnie, nigdybyś nie pomyślał, że miałem kiedyś bogobojną matkę?
— Dlaczegóżby nie? Ani mi przez głowę nie przeszło wątpić o tem — odrzekłem.
— Ach tak! — westchnął ów człowiek. — Miałem matkę nadzwyczaj pobożną. Ja też byłem łagodnem, bogobojnem dzieckiem i umiałem recytować katechizm tak prędko, że ledwobyś przez ten czas zdołał przejść od słowa do słowa. I oto do czego doszło, Kubo... a rozpoczęło się to od gry w pliszkę na poświęcanych kamieniach grobowych! Od tego to się zaczęło... no, i poszło dalej. Moja matka mówiła mi