Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak rzeźki jak po rannem wstaniu, przekonałbym się, że daremnym trudem było współzawodnictwo w chyżości z takim przeciwnikiem. Ten dziwny stwór przemykał się od pnia do pnia, jak zwierz drapieżny, biegając na dwóch nogach nakształt człowieka; atoli zginał się niemal wpół podczas biegu, co go czyniło niepodobnym do jakiejkolwiek istoty ludzkiej, jaką zdarzyło mi się spotkać. Ostatecznie jednak zmiarkowałem, że był to niewątpliwie człowiek!
Przypomniało mi się, co słyszałem o ludożercach, i o mały włos nie zawołałem o pomoc. Lecz już sam ten fakt, że był to człowiek, choć dziki, dodał mi nieco otuchy, a potrochu zaczął się we mnie znów budzić strach przed Silverem. Stanąłem więc spokojnie i rozglądałem się za jakimś sposobem ocalenia; wśród tych rozmyślań zaświtała mi w głowie myśl o krucicy, którą miałem przy sobie. Gdy przypomniałem sobie, że nie jestem bezbronny, odwaga wstąpiła mi do duszy, odwróciłem się śmiało twarzą do mieszkańca wyspy i postąpiłem raźnie w jego stronę.
Tymczasem ów ukrył się za jednem z drzew, lecz widocznie śledził mnie z uwagą, gdyż ledwo skierowałem się ku niemu, już się znów ukazał i wyszedł na spotkanie. Naraz zawahał się, postąpił wtył, znów wystąpił naprzód, a wkońcu, ku memu zdziwieniu i zakłopotaniu, padł na kolana i podniósł błagalnie złożone dłonie.
Zatrzymałem się powtórnie na ten widok.
— Kto ty jesteś? — zapytałem.
— Benjamin Gunn — odpowiedział, a głos jego brzmiał chrapliwie i zacinał się, jak klucz w zardzewiałym zamku. — Jestem nieszczęśliwy Ben Gunn