Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z wszystkich przykrych szczegółów tego posępnego popołudnia najbardziej przygniatającym był ten niesamowity niepokój Długiego Jana.
Odbyliśmy naradę w kajucie.
— Panie łaskawy, — rzekł kapitan — jeżeli wydam jeszcze jaki rozkaz, będziemy mieli po uszy złorzeczeń całego okrętu. Sami panowie widzą, co się święci. Każde z mych żądań spotka się z grubijańską odpowiedzią! Jeżeli więc powtórzę rozkaz, zwrócą ostrze buntu prędzej przeciwko nam; jeżeli tego nie uczynię, Silver domyśli się, że się pod tem coś ukrywa, i cała sprawa przegrana! Mamy teraz jednego tylko człowieka, na którym możemy polegać.
— Któż to taki? — zapytał dziedzic.
— Silver, mój panie; — odparł kapitan — jest on tak zaniepokojony, jak pan i ja, iż się sprawa psuje. To tylko chwilowe dąsy; wkrótce rozmówi się z nimi, skoro nadarzy się sposobność, a ja właśnie podaję wniosek, by dać mu tę sposobność. Pozwólmy ludziom wyjść na ląd na całe pół dnia. Jeżeli pójdą wszyscy, to napewno zawładniemy całym okrętem. Jeżeli nie pójdzie nikt, zgoda, wtedy zatarasujemy się w kajucie, a Bóg niech broni słusznej sprawy. Jeżeli pójdzie kilku, niech pan zapamięta sobie moje słowa, że Silver przyprowadzi ich spowrotem na okręt, potulnych, jak baranki.
Tak też postanowiono. Nabite krucice przygotowano dla wszystkich pewnych ludzi; Huntera, Joyce’a i Redrutha dopuściliśmy do wszystkich poufnych wiadomości, które przyjęli z mniejszem zdziwieniem i większą odwagą, niż spodziewaliśmy się. Kapitan wyszedł na pokład i odezwał się do załogi:
— Chłopcy! mieliśmy dzień gorący, jesteśmy zmę-