Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od czasu, gdy wyspa wyłoniła się z głębiny morskiej.
Najmniejszy powiew nie poruszał powietrza. Panującej tu ciszy nie mącił dźwięk żaden, oprócz szmeru bałwanów skłębionego morza na wybrzeżu i skałach o pół mili stąd. Woń bagienna, powstająca z gnijących liści i butwiejących pni drzewnych, napełniała całą przystań. Zobaczyłem, że doktór począł krzywić nosem, jak gdyby wąchał zgniłe jaje.
— Nie wiem, czy są tu skarby — rzekł — ale daję w zastaw perukę, że panuje tu febra.
Jeżeli zachowanie się marynarzy już na łodzi było niepokojące, to stało się wprost wyzywające, gdy weszli na okręt. Porozwalali się na pokładzie, wiodąc rozmowę pełną utyskiwań. Najlżejsze zlecenie przyjmowano złowrogiem spojrzeniem, a spełniano niechętnie i niedbale. Nawet uczciwi okrętnicy snadź zarazili się złym przykładem, gdyż na okręcie nie było ani jednego człowieka, któryby skarcił opieszałych. Było rzeczą jasną, że rokosz wisiał w powietrzu, niby chmura gradowa.
Ale nietylko my, w naszym apartamencie, odczuwaliśmy grozę położenia. Długi Jan uwijał się znojnie, przechodząc od jednej gromady do drugiej, nie szczędząc dobrych rad i osobiście świecąc jak najlepszym przykładem. Sam siebie prześcignął w uprzejmości i wykwincie, wszystkich dokoła obdarzał uśmiechem. Ilekroć wydano jakiś rozkaz, Jan natychmiast pojawiał się na swem szczudle i z najsłodszym w świecie wyrazem oblicza umizgał się: „Słucham, słucham, jaśnie panie!“ Kiedy zaś nie było nic do roboty, wywodził jedną śpiewkę za drugą, jak gdyby chciał zatuszować niezadowolenie swych współtowarzyszów.