Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czeni i markotni. Wycieczka na ląd nie utrudzi nikogo, czółna są już na wodzie, więc wsiadajcie i kto chce, może całe pół dnia spędzić na lądzie. Na godzinę przed zachodem słońca wypalę z działa.
Słowa te miały wpływ czarnoksięski. Durni spiskowcy, oszołomieni nadzieją skarbów, chcieli snadź łamać sobie nogi zaraz po wylądowaniu, bo wmig poniechali fochów i wydali okrzyk, który odbił się echem od dalekiego wzgórza i znów pobudził ptactwo do latania z wrzawą nad przystanią.
Kapitan był zanadto przezorny, żeby miał pozostawać na miejscu; natychmiast zszedł z oczu, pozwalając Silverowi na zebranie drużyny, a mam wrażenie, że postąpił zupełnie trafnie. Gdyby pozostał na pokładzie, nie mógłby dłużej udawać, jak dotąd, że nie rozumie, na co się zanosi. Było to jasne jak słońce. Silver był dowódcą i miał za sobą silną, zbuntowaną watahę. Uczciwi marynarze — a wkrótce miałem sposobność przekonać się, że byli i tacy — byli zapewne bardzo głupimi ludźmi. Skłonniejszy jednak jestem do przypuszczenia, że wszyscy żeglarze ulegli gorszącemu przykładowi hersztów — jedni mniej, drudzy więcej, kilku zaś w gruncie rzeczy niezłych ludzi nie dało się już dalej prowadzić ani pociągnąć w przepaść. Wszak to zgoła co innego być leniwym i niesfornym, a co innego zdobywać okręt i zabijać niewinnych bliźnich.
Nakoniec jednak drużyna się zgromadziła. Sześciu majtków miało pozostać na okręcie, a trzynastu innych, wliczając w to i Silvera, zaczęło schodzić do łodzi.
Wówczas przyszedł mi do głowy pierwszy z tych szalonych pomysłów, które tak bardzo się przyczyniły