Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z załogi, jednak za innych nie dałbym dwóch groszy. Jestem przecie odpowiedzialnym za bezpieczeństwo okrętu i za życie każdego żeglarza na jego pokładzie. Widzę, że nie wszystko tu dzieje się tak, jak zdaniem mojem dziać się powinno, dlatego też proszę pana o powzięcie pewnych środków ostrożności, lub o uwolnienie mnie od moich obowiązków. Tyle tylko chciałem powiedzieć.
— Kapitanie Smollett — zaczął doktór z uśmiechem — czy słyszał pan kiedy bajkę o górze i myszy? Proszę się na mnie nie gniewać, ale doprawdy, przypomniał mi pan tę bajeczkę. Gdyś tu wchodził, daję w zakład moją perukę, że zanosiło się na jakąś poważniejszą wiadomość.
— Doktorze — rzekł kapitan — z pana jest człowiek dowcipny. Kiedy tu wchodziłem, spodziewałem się, że będę odprawiony z kwitkiem; nie miałem nadziei, że pan Trelawney zechce wysłuchać choć jedno słowo.
— Nie chcę już więcej słuchać — nadąsał się dziedzic. — Gdyby nie obecność Liveseya, dawnobym pana odesłał do djaska. Ale stało się, wysłuchałem pana. Uczynię tak, jak sobie pan życzy, ale stracił pan wiele w moich oczach.
— Jak się panu podoba — zauważył kapitan. — Przekona się pan, że spełniam swą powinność.
To powiedziawszy, skłonił się i odszedł.
— Trelawney! — rzekł doktór — pomimo wszelkich uwag, sądzę, że zdobyłeś sobie na statku dwóch uczciwych ludzi: tego człowieka i Jana Silvera.
— Silver, i owszem! — zawołał dziedzic — jednak odnośnie do tego nudnego świszczypały, oświadczam wręcz, że uznaję jego postępowanie za nielicujące