Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z godnością mężczyzny, żeglarza, a nadewszystko Anglika.
— No, no! — rzekł doktór — przekonamy się jeszcze.
Kiedyśmy wyszli na pokład, majtkowie właśnie wzięli się do przenoszenia broni i prochu, pokrzykując przy pracy; kapitan i Arrow stali zboku, mając nadzór nad całą robotą.
Nowe urządzenie bardzo mi się podobało. Cały statek był już wyporządzony; w rufie okrętu ustawiono sześć tapczanów, przylegających do tylnej ściany komory głównej. Przedział ten łączył się z kuchnią i przodem okrętu jedynie wąskim korytarzykiem po obu bokach. Pierwotnie było w projekcie, że te tapczany zająć mieli: kapitan, Arrow, Hunter, Joyce, doktór i dziedzic. Teraz dwa z nich przeznaczono dla Redrutha i dla mnie, zaś kapitan i Arrow postanowili spać w budce na pokładzie, którą rozszerzono ze wszystkich stron tak, iż można było ją nazwać wartownią. Było tam wprawdzie dość nisko, lecz wystarczyło miejsca na rozwieszenie dwóch hamaków, a sztorman był nawet zadowolony z kwatery. Przypuszczaliśmy, że i on żywi jakieś podejrzenia co do załogi, lecz, jak się dowiecie poniżej, niebawem poznaliśmy jego przekonania.
Byliśmy wszyscy pilnie zatrudnieni przenoszeniem prochu i tapczanów, gdy od brzegu podpłynęło kilku spóźnionych ludzi, między którymi był i Długi Jan. Kucharz wspiął się z małpią zręcznością po zrębie statku, a skoro zobaczył, co się wyrabia, krzyknął:
— Hola! marynarze, cóż to takiego?
— Przenosimy proch — odpowiedział jeden.
— Nacóż to, do kroćset! — wrzasnął Długi Jan. —