Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głupkowato i kręcąc w palcach garstkę tytoniu. Długi Jan spojrzał nań surowym wzrokiem i rzekł:
— Morgan, powiedz mi szczerze, czy widziałeś kiedy przedtem tego Czarnego... Czarnego Psa?
— Nigdy, mój panie — odrzekł Morgan z ukłonem.
— A czy znałeś to nazwisko?
— Nie, mój panie!
— Na miły Bóg, Tomaszu Morganie, twoje szczęście! — zawołał gospodarz. — Gdybyś się wdawał w komitywę z takim hultajem, to nie dopuściłbym, żeby twoja noga postała w moim domu... za to ci ręczę!... Ale cóż on mówił do ciebie?
— Nie wiem dokładnie, mój panie! — odpowiedział Morgan.
— Cóż to? czy nie masz głowy na karku, czy też masz kurzą ślepotę na mózgu? — obruszył się Długi Jan. — Nie wiesz, co mówił do ciebie? Może nie miałeś przyjemności wiedzieć, kto do ciebie mówi? hę?... No, wyśpiewaj wszystko, o czem on gadał — o żegludze, kapitanach, okrętach?... Co to było?
— Opowiadał o spuszczaniu statku na wodę — odpowiedział Morgan.
— O... spuszczaniu statku na wodę? Rzecz nader ważna i mogłeś na to uważać. Wracaj na miejsce, nie ujawniłeś zbytniego rozsądku, Tomaszu.
Gdy Morgan potoczył się na swoje miejsce, Silver szepnął do mnie tonem poufałym, który mi się wydał czemś w rodzaju pochlebstwa:
— Ten Tomasz Morgan jest człowiekiem uczciwym, lecz głupim.
Poczem głośno mówił dalej:
— Ale czy dowiemy się czegoś o tym... Czarnym Psie? Nie, doprawdy nie znam tego nazwiska, nigdy