Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go nie słyszałem... Jednak świta mi coś w głowie... przecież ja widziałem już tego powsinogę. Przychodził tu nieraz ze ślepym żebrakiem...
— Tak, ma pan słuszność, on chodził z tym dziadem. Znam nawet tego ślepca. Nazywał się Pew.
— Właśnie, właśnie! — zawołał Silver, zupełnie już rozgorączkowany. — Pew! Tak się nazywał spewnością! Wyglądał na wielkiego szubrawca, tak, tak!... Jeżeli dogonimy tego Czarnego Psa, to będzie miła niespodzianka dla kapitana Trelawneya! Ben biega wspaniale, mało który marynarz biega lepiej od niego. Powinien go dogonić, chwycić ptaszka do garści, jak mi Bóg miły!... On opowiadał o spuszczaniu statku na morze! Hejże, ja mu też spuszczę!!...
Przez cały czas, gdy wykrzykiwał te zdania, podrygiwał na szczudle po całej karczmie, walił ręką po stołach i tak wyraziście okazywał swe oburzenie, jakgdyby chciał przekonać sędziego Trybunału Najwyższego lub policjanta z Bow Street. W każdym razie spotkanie się z Czarnym Psem „pod Lunetą“ obudziło we mnie znów dawne podejrzenia, więc bacznie odtąd śledziłem naszego kucharza; był on jednak zanadto powściągliwy, zręczny i przebiegły, żebym mógł go nawskroś przeniknąć. Tymczasem wpadło do izby dwóch zdyszanych ludzi, opowiadając, że w tłumie zgubili ślad i że ich przezywano złodziejami, więc ja powinienem zaświadczyć o niewinności Długiego Jana Silvera.
— Popatrz-no, mości Hawkins — odezwał się tenże — przeklęta sprawa postawiła mnie w ciężkiem położeniu, prawda?... Co sobie o mnie pomyśli pan kapitan Trelawney? Ten śledź holenderski, wywłoka z pod ciemnej gwiazdy, siedział pod moim rodzonym