Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, teraz to już wiem! Jesteś naszym nowym chłopcem okrętowym. Bardzo mi przyjemnie cię poznać!
I ścisnął mą dłoń w swej szerokiej, silnej garści.
Właśnie w tej samej chwili porwał się z miejsca jeden z gości, siedzących opodal, i zmierzał ku drzwiom. Znajdowały się tuż niedaleko, więc niezwłocznie wypadł na ulicę. Pośpiech jego ściągnął na siebie mą uwagę, to też poznałem zbiega za pierwszem spojrzeniem. Był to tenże człowiek o pociągłej twarzy, pozbawiony dwóch palców, który niegdyś przybył pod „Admirała Benbow“.
— Chwytajcie go! — krzyknąłem — zatrzymajcie! To Czarny Pies!
— Nic mnie to nie obchodzi, kim on jest — zawołał Silver — ale on nie zapłacił rachunku! Harry, biegnij za nim i złap go!
Jeden z tych, którzy siedzieli najbliżej drzwi, skoczył na ulicę i zaczął ścigać uciekającego.
— Choćby to był sam admirał Hawke, musi mi zapłacić swą należność! — krzyczał Silver, a potem, wypuszczając mą dłoń, zapytał:
— Jak go asan nazwałeś? Czarny...?
— Czarny Pies, proszę pana! Czy pan Trelawney nie opowiadał panu nigdy o korsarzach? Ten człowiek był jednym z nich.
— Tak?! — rozjątrzył się Silver. — W moim domu?! Ben, biegnij z pomocą Henrykowi!... To był jeden z tych szachrajów!... Morgan, czy to ty z nim piłeś? Chodźno tu, bratku!
Mężczyzna nazwany Morganem, stary, szpakowaty, smagły marynarz, wysunął się naprzód, spoglądając