Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tylko bez uśmiechów i przesady, a ręczę ci za powodzenie. Gdy raz dziewczyna wejdzie i zamkną się za nią drzwi, ta sama zręczność, która oswobodziła cię od handlarza, wybawi cię i z tej ostatniej zasadzki, jaka staje na twej drodze. A potem masz cały wieczór, całą noc, jeśli trzeba, aby złupić skarby domu i zabezpieczyć pewną ucieczkę. Oto pomoc przychodzi ku tobie pod maską niebezpieczeństwa. Powstań! — zawołał — powstań, przyjacielu! Życie twoje wisi drżące na szali. Powstań! i do czynu!
Markheim spojrzał poważnie na swego doradcę:
— Jeżeli skazany jestem, by wciąż źle czynić — rzekł — pozostają mi jeszcze jedne drzwi otwarte na swobodę: mogę zaprzestać czynu. Jeżeli moje życie jest złą rzeczą, mogę je zgnieść. Jakkolwiek jestem, jak słusznie powiadasz, na łasce każdej, najsłabszej pokusy, mogę wszakże, jednym stanowczym ruchem, stanąć tam, gdzie mię żadna nie dosięgnie. Moja miłość dobra skazaną jest na bezpłodność, może, i niech tak będzie! Ale posiadam zawsze moją nienawiść zła, i ku twemu gniewnemu rozczarowaniu, potrafię zaczerpnąć w niej i siłę i męztwo.
Rysy przybysza zaczęły ulegać cudownej i czarującej przemianie: rozbłysnęły i złagodniały tkliwym tryumfem, ale w samem rozbłyśnięciu bladły i zacierały się.
Markheim wszakże nie czekał, by śledzić i rozumieć to przeistoczenie. Otworzył drzwi i zaczął zstępować po schodach, bardzo zwolna, w zamyśleniu. Jego przeszłość szła cicho przed nim. Widział ją taką, jaką była: potworną i niespokojną, jak sen, awanturniczą i bezmyślną, jak przypadkowe mężobójstwo. Życie, jakiem je teraz oglądał, nie kusiło go więcej, ale na przeciwnym brzegu upatrywał cichą przystań dla swej łodzi. Zatrzymał się w przejściu i zaglądnął do sklepu,