Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bądź co bądź, nie zawierać nic, a czas leciał. Ale drobiazgowość tego zajęcia otrzeźwiała go. Jednym kątem oka widział drzwi, spoglądał nawet na nie chwilami wprost, jak oblężony komendant, gdy sprawdza stan swych obronnych oszańcowań. W istocie jednak był spokojnym. Deszcz padający na ulicy, szeleścił mile i naturalnie. W tej chwili, po drugiej stronie, ozwały się dźwięki fortepianu muzyką hymnu, a głosy mnogich dzieci podchwyciły melodyę i słowa. Jak wzniosłą, jak pocieszającą była ta melodya. Jak świeżo brzmiały młodociane głosy. Markheim słuchał i uśmiechał się, wybierając klucze, a w myśli jego przesuwały się wspomnienia i obrazy: Dzieci, idące do kościoła i głos organu; dzieci w polu, kąpiące się nad brzegiem strumienia, przechadzające po kolczastem ściernisku; rozwiane latawce po wietrznem i sfalowanem obłokami niebie. A potem, ze zmianą kadencyi hymnu, powrót do kościoła i omdlewająca senność letnich niedzieli, i wysoki dźwięczny głos pastora (uśmiechnął się lekko na to przypomnienie) i malowane groby Jakobitów i zawiły nadpis Dziesięciorga Przykazań na kazalnicy.
Wtem, gdy tak siedział równocześnie zajęty i nieobecny, porwał się nagle na nogi. Oblał go mróz i płomień, gorąca fala krwi trysnęła mu do głowy, i stał, jak przykuty, dygocąc całem ciałem. Krok jakiś wstępował po schodach, powolny i pewny, a za chwilę czyjaś ręka spoczęła na klamce, zamek szczęknął i drzwi się otwarły. Lęk chwycił Markheima, jak w kleszcze. Czego oczekiwać, nie wiedział. Czy umarły wstał, czy byli to urzędowi wykonawcy ludzkiej sprawiedliwości, czy jaki przypadkowy świadek wpadał ślepo, by go wydać szubienicy? Ale gdy w otworze pojawiła się twarz, rozejrzała po pokoju, popatrzyła nań i kiwnęła mu z uśmiechem, jakby na znak przyjacielskiego poznania, a potem znikła i drzwi zamknęły się za nią, strach jego