Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wybuchnął, wymykając się kontroli świadomości, chrapliwym krzykiem.
Na ten dźwięk gość wrócił natychmiast.
— Wołałeś mię? — zapytał uprzejmie, i mówiąc to, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Markheim stał i patrzał nań wielkiemi oczyma. Może jaka błonka przesłaniała mu wzrok, ale zarysy postaci przybysza zdawały się mienić i chwiać, jak figury bałwanków w migotliwym blasku świecy, palącej się w sklepie. Chwilami jednak zdawało mu się, że zna go, a chwilami myślał nawet, że ma on pewne podobieństwo z nim samym, lecz wciąż, jak głaz żyjącego strachu, spoczywało w głębi łona jego utajone przekonanie, że istota ta nie była ani z ziemi, ani z Boga.
A przecie twór ów miał dziwnie pospolity wygląd, gdy tak stał, patrząc na Markheima z uśmiechem, a gdy dodał: — Szukasz pieniędzy, jak widzę — powiedział to tonem zwykłej, powszedniej uprzejmości.
Markheim nie odpowiedział.
— Powinienem cię ostrzedz — mówił dalej tamten — że służąca rozstała się ze swoim kochankiem wcześniej, niż zazwyczaj i wkrótce będzie tutaj. Jeżeli pan Markheim znalezionym zostanie w tym domu, nie potrzebuję opisywać mu, jakie stąd wyniknąć mogą następstwa.
— Znasz mię! — krzyknął morderca.
Gość się uśmiechnął: — od dawna już jesteś moim ulubieńcem — rzekł — i długo cię obserwowałem, a często starałem się pomagać ci.
— Kim jesteś? — krzyczał Markheim — djabłem.
— Czemkolwiekbym był — odparł tamten — nie może to się tyczyć usługi, jaką chcę ci oddać.
— Może! — zawołał Markheim — powinno! Zawdzięczać pomoc tobie! Nie, nigdy, nie tobie! Nie znasz mię jeszcze, dzięki Bogu, nie znasz mię!