Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uczucie, że nie był sam, wzmogło się w nim do granic obłędu. Ze wszech stron goniły go i osaczały jakieś postacie. Słyszał, jak poruszają się w górnych pokojach; słyszał jak w sklepie martwy człowiek podnosi się zwolna z ziemi. A gdy z niezmiernym wysiłkiem zaczął wstępować po schodach, czyjeś nogi umykały cicho przed nim, czyjeś inne goniły za nim ukradkiem.
— Gdyby chociaż być głuchym — pomyślał — jak spokojnie władałby swą duszą. — I po chwili nasłuchując z niemdlejącą ani na sekundę uwagą, błogosławił sam siebie za ten niezmordowany zmysł, który trzymał przednie straże i jak wierny szyldwach czuwał nad jego życiem. Głowa Markheima obracała się nieustannie na szyi; oczy, zdające się wychodzić z orbitów, biegały niespokojnie w około i wpół chwytały zewsząd niby tył czegoś bezimiennego, co wnet znikało. Dwadzieścia cztery stopni, prowadzących na pierwsze piętro, były dlań dwudziestoczterema agoniami.
Na tem pierwszem piętrze drzwi stały szeroko otworem, troje ich, jak trzy zasadzki, szarpiąc mu nerwy, niby paszcze dział. Nigdy już, czuł, niezdoła się dostatecznie oszańcować i uniedostępnić przed śledzącym wzrokiem ludzi. Pragnąłby już znależć się w domu, zamkniętym wokoło ścianami, zagrzebanym w pościeli, i niewidzialnym dla nikogo, oprócz Boga. Lecz na tę ostatnią myśl zdziwił się trochę, przypominając sobie opowieści o innych mordercach i obawie, jaką żywili, jak mówiono, przed niebieskimi mścicielami. Wcale tak nie było, przynajmniej z nim. Bał się praw natury, aby w swej niewzruszonej i niezmiennej procedurze nie przechowały jakiego potępiającego dowodu jego zbrodni. Bał się dziesięć razy silniej, z niewolniczym, przesądnym strachem, jakiej luki w ciągłości doświadczenia ludzkiego, jakiegoś samowolnego bezprawia ze strony natury. Grał