Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zarazem i rozciągnięte, małe i dziwnie nędzniejsze, niż za życia. W tych biednych, lichych sukniach, w tej niezgrabnej pozycyi handlarz leżał, jak mała garstka wiórów. Markheim bał się go zobaczyć, i patrz! to nie było nic! A jednak, gdy tak patrzał, ten kłębek starych sukni i ta kałuża krwi poczęły przemawiać wymownymi głosami. Tu musi ono leżeć, nie było nikogo, ktoby wprawił w ruch przemyślne sprężyny i pokierował cudem obrotu; tu musi leżeć, póki nie zostanie znalezione. Znalezione? a wtedy? Wtedy to martwe ciało podniesie krzyk, co rozgrzmi po nad całą Anglią i napełni świat echem pogoni. Tak, martwy, czy żywy, był to zawsze wróg. »Czas stał się nim, gdy duch uleciał«, pomyślał i pierwsze słowo uderzyło go. Czas, teraz, gdy czyn został spełniony, czas, który zamknął się dla ofiary, stał się groźnym i naglącym dla mordercy.
Myśl ta snuła się jeszcze w jego umyśle, gdy najpierw jeden, a potem drugi, z wielką rozmaitością w takcie i dźwięku, jeden donośny i nizki, jak dzwon katedralnej sygnaturki, drugi wybrzęczający w trylowych nutach preludyum jakiegoś walca, zegary zaczęły bić godzinę trzecią po południu.
Nagły rozgwar tylu rozlicznych języków w tym niemym pokoju przeraził go. Wziął świecę do ręki i począł się przechadzać tu i tam, oblegany przez ruchome cienie i wstrząsany do głębi duszy przelatującemi myślami.
W wielu kosztownych źwierciadłach, z których jedne były miejscowej roboty, inne pochodziły z Wenecyi lub Amsterdamu, widział twarz swą powtarzającą się i powtarzającą bez końca, jakby w całej armii szpiegów. Jego własne oczy spotykały i łapały go, a odgłos jego własnych kroków, jakkolwiek stąpały lekko i cicho, drażnił otaczającą ciszę. I wciąż, podczas gdy napełniał kieszenie, umysł jego wyrzucał mu z nieubła-