Handlarz pochylił się znowu, tym razem, aby postawić zwierciadło na półce. Jego rzadkie blond włosy opadły mu na czoło, gdy to czynił. Marhkeim przysunął się nieco bliżej z jedną ręką wsuniętą w kieszeń tużurka. Wyprostował się i wciągnął pełną piersią powietrze. Rozliczne uczucia malowały się jednocześnie na jego twarzy: strach, zgroza, i mocne postanowienie, fascynacya i fizyczny wstręt.
W rozchyleniu drgającej kurczowo górnej wargi połyskiwały zęby.
— To może będzie odpowiednie — odezwał się handlarz; lecz wtem, w chwili, gdy zaczął schodzić, Markheim rzucił się nagle z tyłu na swą ofiarę. Długi, zakrzywiony sztylet błysnął i spadł. Handlarz bronił się jak kurczę, uderzył skronią o półkę i stoczył na podłogę, jak bezwładna masa.
Czas posiadał kilka dziesiątków głosów w tym sklepie, jedne poważne i powolne, jak przystało ich posuniętemu wiekowi, inne gadatliwe i pośpieszne. Wszystkie razem wygłaszały sekundy przeplatającym się chórem tykań. Wtem odgłos kroków jakiegoś chłopca, biegnącego ciężko po bruku wpadł pomiędzy cieńsze głosy i przywrócił Markheima do świadomości położenia.
Oglądnął się w około z przerażeniem. Świeca stała na kantorze, płomień jej chwiał się uroczyście w przewiewie i ten nieznaczny ruch napełniał cały pokój bezszelestnem drżeniem i kołysał nim, jak ciche fale morzem. Wysokie cienie kiwały się, duże plamy ciemności rozszerzały i kurczyły jak oddech, twarze portretów i bożków chińskich mieniły i bujały, jak odbicia wodne. Drzwi od wewnątrz stały otwarte na rozścież i zaglądały w to obozowisko cieniów długim skrawkiem światła dziennego, niby wskazującym palcem.
Od tych zdjętych grozą mar oczy Markheima wróciły ku ciału swej ofiary, które leżało tam, skurczone
Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/161
Ta strona została przepisana.