Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do czego zmierzasz? — zapytał handlarz.
— Niemiłosierny — odparł tamten posępnie. — Ani miłosierny, ani pobożny, ani uczciwy, niekochający, niekochany, ręka do zgartywania pieniędzy, skrzynia do przechowywania ich? Czy to wszystko? Przez Bóg żywy! człowieku, czy to wszystko?
— Powiem ci, co to jest — zaczął handlarz trochę ostro, lecz wnet wybuchając ponownie śmiechem. — No no, widzę, że twoje małżeństwo jest doprawdy małżeństwem z miłości i piłeś pewno zdrowie twej przyszłej.
— Ach! — zawołał Markheim z dziwnem zaciekawieniem. — Ach, więc kochałeś się kiedy? Opowiedz mi o tem.
— Ja — krzyknął handlarz — ja kochałem się?! Nigdy nie miałem na to czasu, ani też nie mam go dzisiaj na wszystkie te brednie. Bierzesz pan lustro?
— Cóż tak pilnego? — odpowiedział Markheim. — Bardzo jest przyjemnie stać tu i gawędzić, a życie jest tak krótkie i niepewne, że nie uciekałbym pospiesznie od żadnej przyjemności, nawet tak drobnej, jak obecna. Powinnibyśmy raczej chwytać się, chwytać za najmniejszą drobnostkę, jaką możemy osiągnąć, jak człowiek zawieszony nad brzegiem przepaści. Każda sekunda jest przepaścią, zastanów się tylko nad tem, przepaścią na milę głęboką, dość głęboką, aby, jeśli spadniemy, zetrzeć z nas wszelki rys ludzkości.
Dlatego lepiej rozmawiajmy wesoło i uprzejmie. Rozmawiajmy wzajem o sobie: pocóżbyśmy mieli nosić maskę? Bądźmy szczerzy. Któż wie, może zostaniemy przyjaciółmi?
— Mam ci właśnie powiedzieć słówko — rzekł handlarz — albo załatwiaj swój sprawunek, albo wynoś się z mego sklepu!
— Słusznie, słusznie — odparł Markheim. — Dość żartów. Do interesu! Pokaż mi co innego.