Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prawiąc tak swym suchym i zgryźliwym głosem, kupiec pochylił się, by zdjąć przedmiot z miejsca, na którem leżał. Gdy to czynił, dreszcz przeszedł na wskróś Markheima, nagłe drgnięcie rąk i nóg, gwałtowne uderzenie wielu tłumnie zmieszanych namiętności do twarzy. Lecz minęło to równie szybko, jak przyszło, nie pozostawiając żadnego śladu, oprócz pewnego drżenia ręki, gdy brał lustro.
— Zwierciadło — rzekł ochrypłym głosem i zatrzymał się, a potem powtórzył wyraźniej — Zwierciadło? Na gwiazdkę? Stanowczo nie!
— A dlaczegóżby nie?! — zawołał handlarz. — Dlaczego nie zwierciadło?
Markheim patrzył nań z nieokreślonym wyrazem.
— Pytasz mnie, dlaczego nie? — powiedział. — Jakto, spójrz tu, spójrz w nie, spójrz sam na siebie? Czy lubisz patrzeć na to? nie, ani ja, ani nikt z żyjących!
Mały człowieczek odskoczył w bok, gdy Markheim błysnął mu tak nagle zwierciadłem przed oczy, ale widząc, ze nie zanosi się na nic gorszego, zachichotał drwiąco:
— Twoja przyszła pani, sir, nie grzeszy pewnie pięknością.
— Proszę cię — odparł Markheim — o podarek na gwiazdkę, a ty mi dajesz to, to przeklęte przypomnienie lat i grzechów i szaleństw, to sumienie podręczne! Czy to chciałeś powiedzieć? Czy miałeś co na myśli? Powiedz mi. Lepiej będzie dla ciebie, jeżeli to uczynisz. Słuchaj, opowiedz mi co o sobie. Nie omylę się chyba, mówiąc, że jesteś potajemnie bardzo miłosiernym człowiekiem.
Handlarz przyjrzał się uważnie gościowi. Dziwne, Markheim nie zdawał się wcale żartować; było coś w jego twarzy, jakby nagła iskra nadziei, ale bynajmniej nie wesela.