Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I mały, okrągło-barki handlarz wspinał się niemal na palce, spoglądając z ponad złotych okularów i kiwając głową z wszelkiemi oznakami niedowierzania.
Markheim odpowiedział mu spojrzeniem bezmiernej litości, z pewnym odcieniem zgrozy.
— Tym razem — rzekł — mylisz się. Nie przyszedłem sprzedawać, ale kupić. Nie posiadam żadnego rzadkiego okazu do zbycia; gabinet mego wuja jest opustoszony aż do gołych ścian, a gdyby nawet był nietknięty, powiodło mi się na giełdzie i wolałbym raczej dodać coś doń, niż ujmować. Mój sprawunek dzisiejszy jest bardzo prosty. Szukam czegoś na podarek gwiazdkowy dla jednej pani — ciągnął dalej, mówiąc coraz płynniej w miarę jak wpadał w tok ułożonej zawczasu przemowy — i zapewne, winieniem najmocniej przeprosić pana, że pozwoliłem sobie przeszkodzić mu w dzień świąteczny dla tak błahej sprawy. Ale zapomniałem o tem wczoraj; muszę wystąpić z mym małym prezentem dziś przy obiedzie, a jak wiesz pan dobrze, bogaty ożenek nie jest rzeczą do pogardzenia.
Nastąpiła chwila milczenia, w ciągu której handlarz zdawał się z niedowierzaniem rozważać opowieść.
Tykanie licznych zegarów pomiędzy interesującem rupieciem sklepu i przyciszony turkot dorożek w poblizkim pasarzu, wypełnił tę długą pauzę.
— Dobrze, sir — rzekł handlarz — niech tak będzie. Jesteś starym klientem, bądź co bądź; i jeżeli, jak powiadasz, przedstawia ci się szansa bogatego ożenku, dalekiem niech będzie odemnie stawać ci na przeszkodzie. Oto ładna drobnostka dla damy — ciągnął dalej — to zwierciadło ręczne, piętnasty wiek, gwarantowane; pochodzi z również dobrej kollekcyi, ale zamilczam nazwisko przez wzgląd na mego klienta, który był, tak samo jak i pan, mój drogi panie, siostrzeńcem i jedynym spadkobiercą słynnego kollektora.