Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ten, który kiedyś w swej duszy piękno i prawdę ukochał, który odważnie stawiał czoło obłudzie i hypokryzyi stawał się pełzającym w błocie gadem.
I nagle ujrzał z przerażeniem obraz tego społeczeństwa, które tak ukochał.
Widział jak obrzydliwe jakieś pająki omotały siecią podłoty i kłamstwa ten biedny, nieświadomy naród, wykoszlawiły jego pojęcia, sączyły jad zawiści, usypiały jego czujność i energję kłamliwemi opowiastkami o jego wielkości i potędze. Najlichsza miernota mogła potem tę zgłodniałą i chciwą użycia bandę przekupić i stać się nagle olbrzymią sławą, chlubą narodu...
Uśmiechnął się smutnie.
Och, ci „nasi zaszczytnie znani“, „nasz słynny rodak, nasz chlubnie znany rodak, który imię naszego narodu po całym świecie rozniósł“, „nasz mistrz ukochany i przez naród uwielbiany“.
— Ha, ha, ha...
Nagle go zdjęła straszna litość nad tymi wszystkimi schyłkowcami, ludźmi wykolejonymi, a którzyby tak nieskończenie wiele zrobić mogli, i podszedł do stołu.
Siedział tam architekt ogólnie znany pod nazwą Toma, jedyny którego uważał za rzeczywiście silnego w całem zgromadzeniu.
— Chodź. —
Tom w tej chwili powstał. Wyszli na ulicę.
Szli w milczeniu, a nagle Tom przystanął przed świeżo wybudowanym pałacem.