Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ptaka otulało, pieściło, całowało to biedne serce człowiecze niewymowną pieszczotą.
— Hanka!
— Chodź za mną!
Szedł obok niej, jak gdyby spoczywał na mknącym obłoku, a pod jego stopami uciekała ziemia jak fala pod szybkiem, lekkiem czółnem.
Miękka i jedwabna spoczywała dłoń jej w jego ręku; raz po raz wświecało się jej dobre, łagodne spojrzenie w jego krew.
— Dokąd mnie prowadzisz?
I w duszy jego jął kiełkować strach i lęk. Uczuł nagłe zmęczenie.
— Tu spocznę.
I w tej samej chwili rozpłynęła mu się w oczach: daleki przebłysk, jak zbłąkany promień światła i znowu ciemno.
A wokół niego szalała ziemia w twórczych porodach — mokra gleba ziała niebieską mgła, a w sercu jego tęsknota i ból.
Och, kiedy nadejdzie koniec tych szałów, tych cierpień?
Usłyszał nagle muzykę.
O, to pewno Szarski grał.
Jakiś splątany chaos krzyków, bólu, cierpień; coraz silniej wrzał, i kipiał, i pianą szału tryskał w górę, aż nagle przedarł się przez ten otchłanny zamęt jeden ton i wściekłym klinem wbił się w ten orkan dźwięków, rozparł go, rozsadził. Jakby wyłoniło się nagle