Szła, cicha, smutna, przez ciemne komnaty jego duszy.
Szła, jak cichy uśmiech cierpienia prześlizguje się przez kielich więdnącego kwiatu.
Szata jej lśniła gasnącym oddechem nieba, spowitego w mrok, a wokół jej głowy najdalsze przebłyski świtów, co gdzieś na krańcach najskrytszem przeczuciem odczuć się dają.
I jego dusza była dobra i cicha, jakby się w niej rozlała wielkiem błogosławieństwem wszelka łaska nieba, jakby smutnem kwieciem wykwitła w niej muzyka, jaką siostrzane globy kołyszą biedną, zmęczoną ziemię do snu.
Tam gdzieś w dali przebrzmiewał znużonem echem krwawy gniew życia — tam gdzieś w dole szalały gwiazdy w zaciekłej pogoni, ale w sercu jego była cisza i spokój.
Pochyliła się ku niemu.
— Czujesz mnie? — Było to, jak gdyby jedwabne skrzydło chorego ptaka musnęło o serce jego.
— Czujesz mnie? — I jedwabne skrzydło chorego
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/101
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.