Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czuł rozkosz w poniewieraniu siebie samego, bezczeszczeniu, odzieraniu się z ostatnich pozorów uczciwości.
Błąkał się po odludnych ścieżkach parku, pogrążony w ciemnej otchłani złego sumienia, z tem jednem w duszy:
Czemuś, czemuś to zrobił?
I przed oczami jego wykwitła cicha, smukła postać kobiety, z drobną twarzyczką dziecka i oczyma, co przerażone i wylęknione patrzyły na niego.
Czuł, jak głaskała go po twarzy drobnemi, miękkiemi rękoma: nigdy mnie nie opuścisz? — nigdy?
A oczy jej, jak spłoszone jaskółki, biegły za nim, śledziły go, wpijały się w głąb’ jego serca, chciały rozgmatwać ciemną zagadkę swego przeznaczenia, bo to ciemne, nieznane serce, wyrokowało o jej życiu lub śmierci... I ten lęk, i ten niepokój, i ta śmiertelna trwoga, że mógłby ją zostawić samą!
A przecież ją kochał — poraz pierwszy kochał z tą nieskończoną tkliwością, z jaką się dziecko kocha, z tem wdzięcznem, ciepłem i światłem przesyconem sercem, co czuje, że nigdy tak nie było kochane...
No i czemu?
Teraz uczuł jej łzy, wielkie, gorące łzy, co duszę mu przepalały, a mózg mu przewiercało jej rozpaczne pytanie: czemu ja umrzeć nie mogę?
I uczuł bezmiar miłości dla niej. Chciałby się teraz rzucić do jej nóg, całować jej stopy, bełkotać