Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biedny Stasinek siadł znowu przy fortepianie.
— No tak, tak, co to, to prawda — mruknął młody rzeźbiarz. — Kurzawę zabili — zabili! — huknął pięścią o stół.
— Podkowińskiego zabili! A teraz go żałują — mruczał Winiarski. — Niech czekają, nim takiego drugiego dostaną.
— Jednak, psia krew, jak satanizm kwitnie! — krzyknął młody pan w bardzo wytwornem ubraniu. — I to nas, nas, nazywają wyrzutkami, potworami, satanistami — hu, hu! Za to, że parę flaszek szampana wypijemy. Madame Delmonse liczy nasze kieliszki!
— „Słońce i pogoda,“ „Słońce i pogoda!“
— „Będziemy se fiołeczki smykać...“
Stasinek dobywał reszty sił, a jego siwa główka kiwała się na wszystkie strony...
Na rysunku nonszalanckiego paona, zawieszonym na drzwiach, rozparł się młody człowiek, i patrzał ze spokojnym, cichym uśmiechem, i kiwał głową z głęboką rezygnacyą.
Szarski podszedł taczając się ku niemu.
— Janusz, Janusz — zafantowali mi fortepian!
— Mam jeszcze jeden na składzie, jutro ci go przyślę.
— Janusz, kochasz mnie?
— Kocham.
— Pożycz mi, Janusz, 30 reńskich. Możesz?
— Mogę!
— Ale, Janusz, ty nie możesz — ja wiem, że ty nie możesz...