Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głębokim snem, majtkowie, pełniący straż usłyszeli najpierw poważny, uroczysty, posępny śpiew wychodzący z pod pokładu, następnie zaś przeszywający krzyk kobiecy. Tuż potem rozległ się na cały statek gruby głos kapitana, ziający klątwami i groźbą, oraz świst jego straszliwego bata. W chwilę później zaległa cisza. Nazajutrz, Tamango ukazał się na pokładzie z rozciętą twarzą, ale z postawą równie dumną, równie nieugiętą jak wprzódy.
Ledwie Aysza go ujrzała, kiedy, porzucając ławkę na tyle statku gdzie siedziała obok kapitana, podbiegła szybko do Tamanga, klękła przed nim i rzekła z akcentem skupionej rozpaczy:
— Przebacz mi, Tamango, przebacz mi!
Tamango patrzał na nią bystro przez minutę; poczem, zauważywszy że tłómacz jest daleko, rzekł:
— Piłkę!
I położył się na pokładzie, obracając się plecami do Ayszy. Kapitan złajał ją ostro, dał jej nawet kilka policzków i zabronił jej odzywać się do ex-małżonka; ale nie postało mu w głowie domyślać się znaczenia krótkich słów które wymienili; nie pytał się też o nic w tym przedmiocie.