Strona:PL Poezye Karola Antoniewicza tom II.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ziemi, niebie nie widząc obrony,
Kiedym w rozpaczy wkoło okiem rzucił,
Porwałem lutnię, uderzyłem w strony,
Żegnając życie piosenkem zanucił!

Czy to na brzegu świeci far wyniosły?
Ogień ratunku pośród nocy ciska!
Rzuciłem lutnią, rączo biją wiosły,
Fala się wznosi, łódka brzegu bliska.

Lecz to nie fanal, co to światło toczy,
Wije się strumień złoty po błękicie,
Ja ku mej gwieździe wdzięczne zwracam oczy.
Z chmur, na głos lutni, wysuwa się skrycie,

Jak tęcza, kiedy jasny krąg roztoczy,
Wstęgą z barw tkaną, z morzem łączy morze.
Jakiś blask świetny, jakiś cień uroczy,
W jednym się gubi i łączy kolorze.

Już wierzb płaczących wietrzyk splata włosy,
Zgasł odblask słońca na skałach z granitu,
Spadła na ziemię, jak kropelka rosy,
Iskra po iskrze z ciemnego błękitu.

A ja ku Wiśle zwróciłem me kroki,
Znaki i cyfry w żółtym kreśląc piasku,
Z wschodu na zachód pędził wiatr obłoki,
Coraz w świetniejszym stała gwiazda blasku.

Jak brylant skryty pod zimnym kamieniem,
Strzałą ognistą twardy głaz przenika,