Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wziął garścią, rozciągnął na ziemi i podgiąwszy koszulinę, machnął od ucha, dopiéroż Janek krzyknął:
— Matulu! i co go stójka rózgą, to on: „Matulu! matulu!“ ale coraz ciszéj, słabiéj, aż za którymś razem ucichło dziecko i nie wołało już matuli!…
Biédne potrzaskane skrzypki!…
Ej, głupi, zły Stachu! któż tak dzieci bije? Tożto małe i słabe i zawsze było ledwie żywe.
Przyszła matka, zabrała chłopaka, ale musiała go zanieść do domu… Na drugi dzień nie wstał Janek, a trzeciego wieczorem konał już sobie spokojnie na tapczanie pod zgrzebnym kilimkiem.
Jaskółki świegotały w czereśni, co rosła pod przyzbą; promień słońca wchodził przez szybę i oblewał jasnością złotą, rozczochraną główkę dziecka i twarz, w któréj nie zostało kropli krwi. Ów promień był niby gościńcem, po którym mała dusza chłopczyka miała odejść. Dobrze, że choć w chwilę śmierci odchodziła szeroką, słoneczną drogą, bo za życia szła poprawdzie ciernistą. Tymczasem wychudłe piersi poruszały się jeszcze oddechem, a twarz dziecka była jakby zasłuchana w te odgłosy wiejskie, które wchodziły przez otwarte okno. Był to wieczór, więc dziewczęta wracające od siana, śpiewały: „Oj na zielonéj, na runi!“ a od strugi dochodziło granie fujarek. Janek wsłuchiwał się ostatni raz jak wieś gra… Na kilimku przy nim leżały jego skrzypki z gonta.
Nagle twarz umiérającego dziecka rozjaśniła się, a z bielejących warg wyszedł szept:
— Matulu?…
— Co synku? — ozwała się matka, którą dusiły łzy…