Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hania spojrzała na mnie szybko. Chciała widocznie coś powiedzieć i zamilkła, ale po chwili uderzyła zlekka parasolką po sukni i rzekła, jakby odpowiadając na własne myśli:
— Ach! jakże ja jestem dziecinna!
— Dlaczego to mówisz, Haniu? — spytałem.
— E! nic. Siądźmy na téj ławce i mówmy o czém inném. Prawda, jaki ztąd piękny widok? — spytała nagle ze znanym mi uśmiechem na ustach.
Siadła na ławce nieopodal szpaleru, pod ogromną lipą, zkąd istotnie widok był bardzo piękny na staw, groble i las za stawem. Hania ukazywała mi go parasolką, ale ja, jakkolwiek miłośnik pięknych widoków, nie miałem najmniejszéj ochoty nań patrzeć, bo raz, że znałem go doskonale, powtóre, miałem przed sobą Hanię, piękniejszą stokroć od wszystkiego co ją otaczało, a nakoniec myślałem zupełnie o czém inném.
— Jak tam ślicznie te drzewa odbijają się w wodzie — mówiła Hania.
— Widzę że jesteś artystką — odparłem, nie patrząc w stronę drzew, ani wody.
— Ksiądz Ludwik uczy mnie rysować. O! ja dużo się uczyłam przez ten czas, kiedy pana tu nie było; chciałam... ale co panu jest? czy się pan gniewa na mnie?
— Nie Haniu, ja się nie gniewam, bo nie umiałbym się gniewać na ciebie; ale widzę, że wymijasz moje pytanie i że ot! oboje gramy z sobą w ślepą babkę, zamiast rozmawiać szczerze i z ufnością, jak za dawnych czasów. Może ty tego nie czujesz, ale mnie to przykro, Haniu!...