Przejdź do zawartości

Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dna noc nie obchodziła się bez alarmów, zaś czwartego dnia po wyruszeniu z wideł rozbiłem znowu znaczny oddział czerwonoskórnych rabusiów, w chwili gdy chcieli uczynić „stampead“, to jest napad na nasze muły. Co jednak było najprzykrzejsze, to noce bez ognisk, bo nie mogąc się zbliżyć do Platy, częstokroć nie mieliśmy czem palić, a właśnie rankami poczęły mżyć drobne deszcze, gnój więc bawoli, który od biedy mógł zastąpić drzewo, rozmiękł i nie chciał płonąć.
Ciągi bawołów napełniały mnie także niepokojem. Czasem widzieliśmy na widnokręgu stada po kilka tysięcy sztuk, idące jak burza, naprzód i druzgocące wszystko przed sobą. Gdyby takie stado wpadło na tabór, zginęliśmy prawie bez ratunku. Na dobitkę złego step zaroił się teraz wszelkim drapieżnym zwierzem, albowiem za bawołami ciągnęły prócz Indyan straszne szare niedźwiedzie, kuguary, wielkie wilki z Kanzas i indyjskiego terytoryum. Nad małymi strumieniami, przy których zatrzymywaliśmy się czasem na noclegi, widywaliśmy o zachodzie słońca całe menażerye, przychodzące pić po dziennym upale. Raz niedźwiedź rzucił się na naszego metysa Wichitę i gdybyśmy mu nie nadbiegli ze starym Smithem i drugim przewodnikiem, Tomem, w pomoc, rozszarpałby go niezawodnie. Rozbiłem potworowi głowę toporem, którym uderzyłem z taką siłą, że trzonek z tęgiego drzewa hikoro pękł na dwoje; jednakże zwierz rzucił się jeszcze na mnie i padł dopiero wtedy, gdy Smith i Tom wystrzeli mu w ucho z karabinów. Srogie te bestye tak były zuchwałe, że nocą podchodziły pod sam tabór i że w ciągu tygodnia zabiliśmy dwóch, nie-