Strona:PL Pierre Brantôme - Żywoty pań swowolnych Tom II.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to był wówczas młodzik y gołowąs, który nic ieszcze nie rozumiał ze świata. Teraz, kiedy mu broda porosła, iest cale odmieniony, y wybyście go nie poznali. — Wżdy, odparł szlachcic, iest w teyże samey okolicy iak był wonczas, y nie odmienił miesca. Rozumiem, iż nalazłbych go w tym samym zakątku. — Tak (rzekła), iest w temże samem miescu, mimo iż móy mąż dosyć nim potrząsał a obracał, więcey niżeli Diogenes swoią beczką. — Ha, tak (rzekł szlachcic), ba teraz iakoż mu iest bez tego poruszania? — Tak mu się dzieie (rzekła dama), iako zygarowi, którego nie nakręcaią. — Baczcież tedy (rzekł szlachcic), aby się wam nie przydarzyło, iako zygarom które wspominacie, które, ieśli się ich nie nakręca, y to trwa dosyć długo, sprężyny w nich rdzewieią przez upływ czasu y potym iuż nic nie są warte. — Wszytkie przyrównywania (rzekła pani) nie we wszytkim są podobne, sprężyny bowiem zygara o którym myślicie nie są podległe żadney rdzy, y są zawżdy dobre, abo nakręcone abo do nakręcenia dopiro, y o iakim bądź czasie by się to trefiło. — Ha! dałby Bóg (odparł szlachcic), kiedy przydzie czas a godzina nakręcania, abych ia mógł bydź onym mechanikiem abo zygarmistrzem! — Kiedy ten dzień y to święto nadydzie (rzekła pani), nie będziemy się próżniaczyć y zrobimy zeń dzień roboczy. Y niech Bóg uchroni od nieszczęścia tego, kogo nie miłuię tyle co was“. Owo, po tych małych słówkach figlownych y kłuiących w samo serce, pani wsiadła na konia ucałowawszy onego szlachcica z serca, y rzekła: „Z Panem Bogiem, do zobaczenia, y smacznego appetitu!“ Wszelako nieszczęście chciało,