Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzisz pan, że niema jak Nizza — odparł z całą powagą Jakób; — uprzedziłem cię... Cannes, Saint-Raphaël, Hyères, te wszystkie cnotliwe miasta, to nie dla takich hulaków, jak ty...
— Zapominasz pan, że jestem w mocy macierzyńskiej — przerwał René. — Zresztą, gdyby nie Łucya zabijałbym i tam czas wcale niezgorzej. Jest dobra partya pokera w klubie i kilka domów istotnie bardzo przyjemnych.
Dostrzegłem w oczach Jakóba szybki, dobrze mi znany błysk. Odgadłem, że zacznie podkpiwać z naszego młodszego towarzysza. Między nami mówiąc, zdaje mi się, że nie może mu przebaczyć Łucyi, albo, że nie może Łucyi przebaczyć jego. I on miał z nią przygodę, bardzo krótką i to już dawno, co wystarczy do zrozumienia, że, kończąc lat czterdzieści pięć, nie bardzo lubi swoich młodziutkich następców. Nie gniewałby się prawdopodobnie, gdyby zdołał wnieść rozdźwięk do tego niby-małżeństwa — a raczej do tego udziału w niby-małżeństwie — ale syndykaty nie przeszkadzają scenom. Dość, że, zwracając się do mnie, rzekł z komiczną powagą:
— Stefanie, przypatrz się dobrze temu chłopcu. Zanim upłynie sześć miesięcy popełni kapitalne głupstwo. Mówię o małżeństwie — objaśnił.
— Ja! Co za pomysł!... — zawołał Montchal, a cień rumieńca przebiegł po jego twarzy i dodał: — A, Łucya?
— Konający odblask celibatu — odezwał się Brèves; — ale gdy kto jest z wielkiego rodu Caderousse’a —