Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I jak silnem ramieniem, jakby z skorpiona[1],
Leciała jedna skała za drugą rzucona.
Drżąc, by od skał lub fali okręt nie zaginął,
Zapomniałem z przestrachu, żem na nim nie płynął.
Zaledwie wyście pierzchli przed śmiercią i męką,
On, wściekły, obiegł Etnę, drzewa macał ręką.
Ślepy leciał ku brzegom, wznosząc krzyk straszliwy
I dłoń krwawą, tak w gniewie przeklinał Achiwy:
»O, niech mi kiedykolwiek błogi los przyniesie
Lub ciebie lub którego z twoich, Uliksesie:
Wnętrze jego i członki rozszarpię na części,
A gdy drgające ciało w zębach mi zachrzęści,
Gdy spiekłe moje gardło odwilży posoka,
Nie żal mi wtedy będzie spalonego oka«.
To i więcej powiadał; ja pobladłem z trwogi,
Patrząc na straszną postać, na wzrok jego srogi,
Na członki pokrwawione, na okrąg bezoki
I na brodę nasiąkłą od ludzkiej posoki.
Już i śmierć niewątpliwą przed oczyma miałem,
Lecz sama śmierć nieszczęściem byłaby mi małem;
Bladłem przed większem jeszcze: już, już mi się zdało,
Że mię chwyta, że w brzuch swój wpycha moje ciało.
Ów obraz, pełen grozy, sercem mojem miotał,
Pomnąc, jak on dwóch naszych o ziemię druzgotał,
Jak lew nad nimi leżąc, targał ich wnętrzności,
Szarpał ciało i chciwie szpik wysysał z kości,
Jak wpół żywe ich członki do żołądka tłoczył.
Stałem, zimny, a przestrach oczy mi zamroczył,

  1. Skorpion — machina wojenna, rzucająca wielkie głazy na nieprzyjaciela.