Strona:PL Ossendowski - Daleka podróż boćka.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łobuz syty i wykąpany — stał na grubej gałęzi i starannie czyścił i suszył sobie pióra, od czasu do czasu dla fantazji szczękając dziobem.
Boćkowi oczy już się kleić zaczynały, a tu jak na złość, słoneczko nie chciało zachodzić za góry i morza. Sunęło sobie pomału i dogrzewało, jakgdyby zapomniawszy, że to już wieczór się zbliża.
Nagle ponad dżunglą przepłynął dziwnie znajomy i drogi dźwięk.
W okamgnieniu przypomniał sobie samotny ptak gniazdo na stodole, codzienne przeloty nad lasem i Bzurą, przechadzki po łąkach i ścierniskach, małego Stasia, czarnego Żuczka, starą klacz.
Jak żywe, stanęły przed nim stare bociany — rodzice i sąsiedzi; bracia, którzy, gdy chorował, przynosili mu żaby i myszki, potężnego wodza, tego, co to odpędził go od stada, i sto innych rzeczy i wypadków.
Wszystko to przypomniał sobie odrazu, ledwie uchem pochwycił znajomy dźwięk.
Gdy rozległ się on po raz drugi, bociek poznał w mig klekot bociani.