Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

On jeszcze bardziej się nad nią pochylił i wreszcie wyszeptał urywanym głosem:
— Gdy może powloką za mury tego siniejącego za wzgórzem miasta i rozpiętego na słupie wydadzą kraczącemu ptactwu?... Gdy przyjdzie lęk i konanie i najcięższa chwila?... Gdy trzeba będzie nocą zdjąć, obmyć, owinąć, ułożyć, zasunąć kamień... Nie odstąpisz-że ty mnie wtedy?...
Marja osunęła mu się do nóg z łkaniem. Ból ścisnął jej serce, a myśli plątały się i mieszały. Przyłożyła usta do jego stóp, a ręką cisnęła rozpaloną skroń, w której jak młotem biła trwoga, żal, rozpacz.
On milczał i nie podnosił jej, czekając odpowiedzi.
Wtedy ona po chwili sama się nieco uniosła, ale jak nieprzytomna; pocierała czoło, oglądała się dokoła błędnym wzrokiem. I patrzyła na niebo, jakby chciała spytać: żali to może się spełnić, co słyszała?... Potem popatrzyła na sine wzgórza, jakby znowu chciała pytać: ażali możebne, aby to wszystko jemu uczynić mieli?... I popatrzyła na oliwki, granaty, na bluszcze domu, na piękność i cichość wieczoru, wreszcie na białą jego szatę, na jasne czoło i prawdę bijącą z jego oczu. Patrzyła błędnem spojrzeniem i nie mogła zrozumieć.
Więc siedziała w oniemieniu. Nastało długie milczenie.
Wtedy pojawiła się na progu Marta. Śniada