Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej twarz była zarumieniona, z oczu tryskała żywość. Trzymała w ręku konwę i stojąc w drzwiach, ozwała się do siostry:
— Żali nie pomożesz mi w krzątaniu się około wieczerzy? Brat powróci z miasteczka i wnet wezwie gościa naszego do stołu. A jakżeż wykażemy onemu gościowi przywiązanie nasze, jeżeli nie będziemy się troszczyć około tego, by mu dogodzić?
Marja ujęła się znowu za skronie, nie dosłyszała; myśli jej odbiegły daleko.
Rabbi uśmiechnął się smutnie, popatrzył na Martę i rzekł:
— Nie gań jej. Może ona w tej chwili bardziej od innych się troska?
Marta podeszła do studni, postawiła konwę na ocembrowaniu i spytała:
— Jakże to rozumiesz, rabbi?
Z czego korzystając Marja, powstała i znikła za drzwiami domu. Jeszcze Marta rozmowy z młodym rabbim nie skończyła, kiedy Marja pojawiła się znowu, niosąc miedziane naczynie, a podszedłszy do rabbiego, klękła u jego nóg. Była bardzo blada. Po nieruchomej twarzy spływały łzy. Ręce jej drżały.
Obmyła nogi rabbiemu i otarła puklami swych włosów. Potem zrosiła je łzami swojemi i znowu otarła bujnemi włosami. Następnie dobyła kosztownych olejków i namaściła je.