Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 2.pdf/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rech żandarmów znajdowało się w chacie, a ich konie rżały przed drzwiami domu.
— Jak to być może kochany bracie Maló — odezwał się jeden z żandarmów — że wy, co zwykle z taką zaciekłością zbiegów gonicie, tym razem nie opuszczacie swej dziury.
— Za pozwoleniem panie brygadyerze — odpowiedział Maló — goniłem go i byłem na tropie.
— Więc przechodził tędy?
— Tak, przechodził tędy ten urwipołeć.
— Kiedyż to było?
— Dziś w nocy.
— O którym czasie?
— Tak około godziny drugiej.
— I jesteś tego pewny?
— Niestety aż nadto pewny. Puściłem się za nim bezzwłocznie w pogoń i upolowałem tylko własne nieszczęście.
— Ja kto?
— Pan znał zapewne mego Smoka. Był to pies nieoceniony.
— A, twój brytan? O! znam go bardzo dobrze. Nie masz psa, któryby bardziej niż on był zdatny do tropienia zbiegów.
— Otóż patrz pan! Tego doskonałego psa ten bandyta zabił. Może pan ujrzeć zwłoki mego Smoka po drugiej stronie rzeki Penfeld.
— Do dyabła bracie Maló! To wielkie nieszczęście dla ciebie.
— I ja tak sądzę. Smok był dla mnie źródłem dochodów. Teraz muszę znowu od początku zaczy-