Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śmiertelna twarz mu kurczowo wykrzywiła.
— Skonała!... skonała! — wybełkotał — Bóg mnie widocznie opuszcza!...
Upadł przy łóżku na kolana, i ten człowiek tak pełen energii, ukrył twarz w posłanie, wybuchając łkaniem nerwowem, niepowstrzymanem, jak dziecię zrozpaczony.
Odzyskał dopiero przytomność i równowagę, gdy uczuł na szyi ramiona małej Blanki, która ściskając go z całej siły, szeptała do ucha:
— Tatku!... mój drogi tatusiu!... nie płacz... pociesz się!... mama żyje... spi... ale zaraz się zbudzi...
Zdawało się nieszczęsnemu, że słyszy głos anioła... Teraz nie wątpił ani chwili... dziecko nie mogło się omylić... W jego duszę zwątpiałą wstąpiła słodka otucha... pewność, że Marta nie umarła. Jego rozpacz bezmyślna uleciała... łzy oschły... i zaczął łudzić się na nowo...
Bóg jeden wie, z jakiem wylaniem uściskał nawzajem swoje drogie maleństwo. Wszak Blanka wyrwała go z otchłani rozpaczy bezgranicznej, z agonii moralnej; potem zrobił to, o czem był powinien zaraz pomyśleć, to jest: położył dłoń na lewej stronie piersi chudej i zapadłej, biednej chorej.
Uczuł, iż pod tym naciskiem serce Marty bije przecież, chociaż bardzo słabo. Jakkolwiek były nieznaczne, te życia oznaki, nie były ułudą zwodniczą... młoda kobieta żyła jeszcze.
Jan spróbował tego samego sposobu, łatwego, a skutecznego, z którym mu się tak dobrze z Blanką powiodło. Umaczał ręcznik w zimnej wodzie, nacie-