Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

matki, wziąwszy z każdego to, co było w nim najpiękniejsze.
I to dzicię nie zdawało trzymać się ziemi nadto silnie. Nie było w niej wcale a wcale owej bujnej jędrności, która zdaje się tryskać wszystkiemi porami u niektórych dzieciaków. Delikatność jej kształtów była niemal przerażająca. I u niej pod oczami była szeroka sina obwódka. Krople potu wystąpiły na czoło tuż pod gęstemi włosami, barwy popielatej, i spływały zwolna po skroniach jak perłowa macica przeźroczystych.
Jej sen nie był tak spokojny jak u jej matki. Gorączka dotąd niezdecydowana napędzała chwilami krew do bladej twarzyczki. Jej powieki przymknięte drgały nerwowo, jakby się miały natychmiast podnieść i otworzyć. Rzuty gwałtowne wstrząsały kiedy niekiedy tem ciałkiem, tak drobnem, tak eterycznem, jak owe aniołki niemal bezcielesne, których robili mnóstwo rzeźbiarze średniowieczni, ozdabiając temi chudemi postaciami ołtarze kościelne. Ich wiara gorąca i pierwotna, dziecinnie naiwna, nie mogła sobie inaczej uzmysłowić duchów nadziemskich.
Dziecię cierpiało, to było niewątpliwem.
Łza wielka, ciężka i gorzka, jedna z tych, co to wytryskają z serca rozdartego, niby krew z rany głębokiej, zawisła na rzęsach mechanika, i stoczyła się po twarzy.
— Boże mój! Boże miłosierny! — szepnął głucho, ocierając łzy wierzchem ręki — Boże! miej litość nademną!... Wszak widzisz że upadam... daj mi odwagę, której mi brak!... dodaj mi sił, które mnie