Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


XX.

Nazajutrz, gdy pierwsze promienie słoneczne zakradły się do pokoju, w którym spała cała rodzina mechanika, oświetliły Jana leżącego jak kłoda na sienniku, który mu służył za posłanie, w całem ubraniu, i śpiącego snem kamiennym, letargicznym.
Żadne słowa nie mogłyby opisać dokładnie bladości śmiertelnej młodego człowieka, i tej twarzy na której było wyryte cierpienie nad ludzkie siły! Czoło było zorane bruzdami głębokiemi, w kątach ust było bolesne skrzywienie. Pod powiekami były szerokie, czarne obwódki. Plamy sine występywały na zapadłych policzkach, nadając całej fizyonomii pozór trupi.
Złamany gwałtownemi wzruszeniami, zawodami i rozpaczą, która nim miotała u schyłku wieczora, Jan obezwładniony, omdlewający, zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, dowlókł się do domu około północy. Zastał Martę dotąd nie śpiącą. Nadzieja dobrej nowiny, którą jej mąż był przyobiecał, galwanizowała biedną umierającą.
— Mój mężusiu! — rzekła tym swoim głosikiem, tak słodkim a tak słabym. Zapowiadałeś mi coś szczęśliwego na wieczór dzisiejszy. Siliłam się więc, aby nie zasnąć, póki nie powrócisz.
Uśmiech gorzki bolesny, przemknął po sinych ustach Jana.
— Moje dziecię najdroższe — szepnął wymijająco i z całym spokojem, na jaki się tylko mógł zdobyć mimo iż straszna burza sercem jego miotała. — To