Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śmiałym, w niczem nie podobnym do bojaźliwości i pokory, z jaką wchodzili do tego Sanctoirium dwaj pierwsi złodzieje.
— Dzieńdobry, papo Legrip!... przynoszę ci coś rarytnego!... Caca!... Powiadam panu, choć żyjesz lata Matuzalowe, jeszcześ nie widział nic podobnego!... Musisz dobrze worek pocisnąć i nasypać mi całą kupę żółtobrzuszków! He! he! he!
— No! no!... dobrze... dobrze... zaraz o tem pogadamy... tylkoż wyjedź już raz, z temi cudami.
— Że cuda, to cuda! ani gadania! Oto są!
Rypcio wydobył z kieszeni dwa pudełka z klejnotami. Jedno było pensowe aksamitne, drugie oklejone juchtem rosyjskim. Na jednem i na drugiem, były cyfry złote, z mitrą książęcą.
Wiemy już skąd pudełka pochodziły i co zawierały.
Zniknęły za zieloną firanką.
Papo Legrip! — Rypcio rzekł tonem stanowczym — uprzedzam, że za garnitur z rubinami żądani ośm tysięcy, a za szafiry siedm, razem piętnaście tysięcy franków... Nie spuszczę z tej ceny ani jednego franka! Macie wóz i przewóz!...
Papa Legrip milczał jak zaklęty.
Chwilę trwała cisza głucha, potem zazgrzytała sucho, piłka stalowa jak gdy nią się atakuje ciało bardzo twarde, które opiera się jej zwycięzko.
— Tam do dyabła! — Rypcio zaniepokojony, pochylił się nad otworem, nie mogąc jednak zaspokoić swojej ciekawości. — Przy czem tak majstrujecie, papo Legrip?