Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dygotała, leżąc na ziemi, ale obuch groźnej prawdy uderzył w jej umysł brutalnie i otrzeźwił. Z rękoma przy skroniach dźwignęła się, uklękła. Oparta na krawędzi łóżka, odczuwała, jak wielka konieczność miażdży w niej wybuch szału, jak lodem ścina gotującą się krew i wolno, boleśnie, niby gradem ostrych kamyków pada jej na mózg.
— Nie mogę, nie wolno mi! — muszę stąd jechać!
— Muszę! — krzyknęła, powstając. Ale zachwiała się i padła na łóżko, twarz zanurzyła w poduszkę.
— A on? On kocha — on szaleje! A on?! Uciec, uciec! — on zapomni! — wszystko runie!
Wiedziała, że nie, znając już potęgę jego miłości, nosiła ją w sobie, dopełniała własną. Ale uciekać trzeba, zejść z oczu tych ludzi, zatrzeć ślad po sobie, uciec przed ukochanym, byle go więcej nie widzieć, byle nie czuć go blisko siebie. On ją chce mieć za żonę, ofiarował jej nazwisko z zupełną świadomością swych pragnień i uczuć, ale ona przyjąć go nie może.
Stefcia rozumiała, że piękny gmach szczęścia z Waldemarem nie dla niej, że powinna go odsunąć dobrowolnie, choćby duszę swą miała rozszarpać na strzępy. Bała się ponownej rozmowy z nim, jego oczu, głosu, słów, dotknięcia ręki. Samo wspomnienie jego zmysłowych ust parzyło ją. Zamykała oczy, by odpędzić rozkoszną wizję jego drapieżnych źrenic. Stefcia miała wrażenie, że gdyby on zatrzymał, ją w swych ramionach, byłaby już jego — że gdyby jego usta dotknęły jej ust, omdlałaby ze słodkiej, upajającej niemocy....
I ten błękitny sen własnoręcznie rozproszy — wszystko się skończy bezpowrotnie, zatarasowane barbarzyńskim murem niemożebności.
Potwarne macki nieszczęścia wypełzały do Stefci groźne i nieubłagane, zabijając w niej życie. Sfera ordynata, jak hydra złośliwa, wciągnęła ją w siebie i piła jej krew ssawkami czaru aż do zatracenia. Uratuje się, wyrwie, z tej przemocy, lecz poraniona, prawie martwa, ociekła potem gorzkiej niedoli, w zupełnej nędzy duchowej, z zanikiem wszelkich sił do życia. Drewnem zostanie, materją bez ducha i zmysłów: hydra zniweczyła w niej najistotniejsze atomy bytu, wchłaniając samoistne popędy i młodą moc natury. Wyznanie Waldemara było ostatnią macką hydry, wypijającą krew z serca. Odejdzie stąd włóknem, moralną ofiarą, w tragiczną otchłań tęsknot, w grzęsawiska rozpaczy. Byle od tych blasków, byle od uroków, które zabijają! W świat! w świat czarny! okropny... Rzucić tę Ikarję świetlistą, co się stała piekłem, bo rozbrzmiewa szatańskim chichotem ironji. Zamknąć oczy i gnać na przepadłe bez oglądania się bez myśli, bez westchnień.
— Czy potrafię?
Dziewczyna wiła się jak na torturach, ale szare oczy Waldemara patrzały na nią przejmująco, usta piekły żarem, budząc dreszcz namiętny, głos jego, nabrzmiały miłością, chrapliwe rzucał słowa:
— Szaleję za tobą!... Słyszysz?... Musisz być moją i będziesz. Kochasz mnie, ja wiem.
Och wiedział! wiedział wszystko i nie puścił jej: straszny jest: orzeł! lew! gromy miał w oczach, sztylety na ustach, gdy mówił ostatnie słowa:
— Musisz, musisz, bo ja tak chcę!