Przejdź do zawartości

Strona:PL May - Matuzalem.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lecz kapłani wnet jęli się dzielić myślami. Naradzili się, jak wypada postąpić. Ta-sse, przełożony świątyni, złożył obu nowym bogom głęboki ukłon i zapytał:
Szui-ni-men, thian-tse? — Kto wy jesteście, synowie niebios?
Nie było odpowiedzi.
Hi-wei-lü-tsi? — Czemu tu przybyliście?
Bogowie nie odpowiadali. Ani jeden odruch nie zdradzał ich ziemskiego życia. Tylko ze skroni grubasa stoczyła się ciężka kropla potu, na szczęście nie dostrzeżona przez nikogo z obecnych.
Ta-sse odwrócił się ku kapłanom:
Szu-tszi-ho, szok-tszi-ho? — Co o tem myśleć, jak się wobec tego zachować?
Turnerstick umiał panować nad sobą. Ale mijnheerowi przychodziło to z większym trudem. Odczuwał żar w całem ciele. Na jego łysej czaszce, niezupełnie przykrytej czapeczką, skraplał się pot, który zaczął powoli ściekać na twarz. Ręka, trzymająca parasol, drżała, co nie uszło uwagi jednego z Chińczyków. Był to młody, dwudziesto czy dwudziestojednoetni urzędnik, najmłodszy śród obecnych. Stał dotychczas w grupie mandarynów. Ale teraz wystąpił o kilka kroków naprzód, odsunął ta-ssego i oświadczył:
Ngo yen huo t’a-men. — Będę z nimi rozmawiał.
Podszedł do nieszczęsnych żywych posągów i zaczął im się bacznie przypatrywać. Potem przy-

115