Przejdź do zawartości

Strona:PL May - Matuzalem.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wet bogowie wolą chwilami znaleźć się w zwyczajnej ludzkiej skórze.
— Tak — wyseplenił. — Co począć?
— Zostańmy na stanowiskach, i trwajmy w bezruchu! Może obrali inne postumenty...
Czekali więc na bliskie rozstrzygnięcie, napozór sztywni jak posągi, ale w istocie wstrząsani drżeniem wewnętrznem.
Policjanci szli naprzód, nie spostrzegając nadmiernej liczby bożków. Nie znali miejsc, gdzie zazwyczaj stały skradzione posągi. Lecz kapłani odrazu skierowali spojrzenia ku właściwym postumentom. Ujrzawszy miejsca zajęte, stanęli jak wryci. Kazali opuścić nosze i wrazili wzrok w nowych bogów.
Czy to być może! Czyż niebianie zstąpili na ziemię, aby pod nieobecność swych posągów nie pozbawiać świątyni swojej opieki?
Zimny dreszcz przebiegł po nabożnych buddystach. Nie śmieli iść naprzód, ale parł ich tłum, nieustannie napływający.
Przez tych, którzy znajdowali się we wnętrzu świątyni, rozeszła się na dziedzińcu wiadomość o cudzie. Każdy chciał być naocznym świadkiem. Zaczęto się pchać i przebijać, w następstwie czego bonzowie byli zmuszeni zamknąć wrota.
W świątyni znajdowali się policjanci, arcykapłani, bonzowie i szereg mandarynów. Przed wrotami muzyka umilkła. Słabo docierał szmer wzburzonych głosów, nie mącąc uroczystej ciszy, zalegającej halę.

114