Przejdź do zawartości

Strona:PL May - Matuzalem.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi okularami na nosie; warkocz jego zwisał do ziemi. Nie widać było śladu aktów, ani przyborów piśmiennych. Urzędnik widocznie nie przywiązywał wagi do tego rodzaju zbytecznej formalistyki, zmiejsca rozstrzygając spory doraźnym wyrokiem.
Sześć osób otaczało jego stół: dwóch oskarżycieli i czterech oskarżonych. Nad wyraz krótkie przesłuchanie wyjaśniło, że pierwsi byli właścicielami sklepu z obuwiem, a drudzy — niewypłacalnymi klientami. Przyznali się do długu, ale tłumaczyli się bezgranicznem ubóstwem. Po krótkim namyśle sędzia uznał winę nietylko dłużników, lecz nawet oskarżycieli, za to mianowicie, iż udzielili lekkomyślnie kredytu i bezcelowo molestowali wysoki urząd. Sprawiedliwy urzędnik porozumiał się szeptem z kilkoma drabami, zaopatrzonymi w laski bambusowe, w następstwie czego otoczyli całą szóstkę, aby na miejscu wymierzyć im karę.
Bohaterowie sprawy musieli się położyć rzędem, grzbietami do góry. Trzech policjantów wykonywano wyrok. Jeden przytrzymywał głowę delikwenta, drugi klęczał mu na nogach, a trzeci wykonywał bambusem czynność, znaną z doświadczenia nietylko Chińczykom. Każdy z delikwentów otrzymał po piętnaście cięgów, zadanych z całej mocy. Żaden nie krzyczał; prawdopodobnie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju sądowych praktyk. Niebawem podnieśli się, złożyli głęboki ukłon przed mandarynem i — — uszli czem prędzej. Matuzalem słyszał, jak jeden z ukaranych szepnął do drugiego:

103